• O (nie)zdrowej fascynacji

    Tym razem potraktuję bloga, jak kozetkę i odsłonię przed Wami na czyim punkcie mam bzika. Każdemu jakaś, nawet najmniejsza obsesja, bywa potrzebna, w przeciwnym razie jest cholernie nudno. Moją stał się JACKSON, którego można albo kochać, albo nienawidzić, ale trzeba mu przyznać, że za życia nieźle się spisał. Gdyby nie ON, nie wpadłabym w cekinowy nałóg, nie bawiłabym się w „przeróbki” (od koszulki z Majkelem wszystko się zaczęło), nie poznałabym grona fantastycznych osób, jednej w szczególności. Jednak to wszystko traci na znaczeniu, bo gdyby nie ON
    …nie byłoby TIMBERLAKE’A.

    Moja fascynacja zaczęła się w podstawówce i tak zostało do dziś. Powiecie mi teraz, że przecież nie żyje, że się wybielił i nos mu odpadł, ale czyż miłość nie jest ślepa? Obwieszałam nim ściany, wydawałam kieszonkowe na płyty, rok zbierałam pieniądze na bilety, na koncert w Londynie. Kiedy zmarł, płakałam przez tydzień. Obsesja, którą przejawiam na co dzień, nie ma nic wspólnego z jej kliniczną definicją, z czym nie do końca zgadza się moja mama. Efekty uboczne tejże są przedmiotem dzisiejszego wpisu. Na chwilę obecną ostudziłam swoje żądze i przestałam afiszować się z „majkelową miłością”, jednak coś tam we mnie zostało i chyba całkiem nigdy nie minie.

    Nie chcę Wam pokazywać kolekcji płyt, plakatów itd. To nie czas i miejsce na takie wybryki. Dziś zademonstruję Wam, do czego może zainspirować Wasza fascynacja. Koszulki i kubki to oklepany temat, ale co powiecie na krzesło?

    Początki były niewinnie. Namalowałam na starej koszulce motyw klawiszy z teledysku Beat It.
    W lumpeksie znalazłam cekinową narzutkę i mogłam zabłysnąć jak Majkel.